Jak to jest z nauczaniem maluszków? Czy warto płacić za dodatkowe lekcje?
Często znajomi pytają mnie – czy uczyć angielskiego małe dzieci? Czy angielski w przedszkolu ma sens? Kiedy najlepiej zacząć naukę angielskiego? Czy uczę swojego (aktualnie, pod koniec roku 2018, w wieku: 3,5 lat) języka angielskiego?
Odpowiedź nie jest prosta i jednoznaczna. To wszystko zależy od wielu czynników.
Po pierwsze: nie, zarzucając przedszkolaka czy niemowlaka liczbą zajęć nie podniesiecie jego szans w wyścigu szczurów. A dlaczego? Oto kilka historii z grona znajomych.
Czy uczyć angielskiego małe dzieci?
Rodzice Asi nie zastanawiali się, czy uczyć angielskiego małe dzieci. Po prostu zapisali trzyletnią wtedy córkę na zajęcia. Dwa razy w tygodniu wozili do domu lektora na pół godziny, w przedszkolu opłacali dodatkowe lekcje (dwa razy po dwadzieścia minut w pierwszym roku i dwa razy po trzydzieści minut w grupach starszych). Asia bardzo lubiła piosenki i wierszyki, które poznawała w trakcie nauki, ale rodzice byli niezadowoleni, bo w ciągu całego przedszkola nie stała się dwujęzyczna.. Ba! Nawet nie posługiwała się mową Szekspira w stopniu zadowalającym (komunikatywnym). Uznano, że to wina nauczycielek i gdy tylko mała Asia wkroczyła w progi szkoły podstawowej, mama wykupiła dla niej zajęcia w pobliskiej szkole językowej – na dwa lata z góry. O ile przez pierwszy rok dziewczynka była zachwycona, tak później na zajęciach głównie rysowała w zeszycie (tak, ośmiolatka miała zeszyt na zajęciach dodatkowych!), ziewała bądź też po prostu uciekała, przytłoczona obowiązkami i kolejnymi podręcznikami. Na koniec podstawówki – a więc po sześciu latach – miała już kolekcje dyplomów.
Dziesięć lat później trafiła do mnie. Poziom? Pamiętała kolory, wszystkie nazwy czasów, form i aspektów gramatycznych (jak odróżnić aspekt od czasu przeczytacie TUTAJ), właściwie nic poza tym.
Sama również chodziłam na dodatkowe zajęcia z języka angielskiego przez większość szkoły podstawowej (w gimnazjum na niemiecki), a zaczęłam oczywiście w zerówce. Na domowej kanapie oglądałam Ulicę Sezamkową i inne bajki wyłącznie po angielsku. Przed wyjazdem do Wielkiej Brytanii przynosiłam na świadectwach i dyplomach same piątki i szóstki z języków. Mimo tego zderzenie z prawdziwymi, natywnymi użytkownikami języka było dla mnie dość bolesne (choć przyznaję, że pocieszający był fakt, iż większość moich polskich znajomych po wielorakich studiach miała w Anglii podobne problemy). Naprawdę dopiero tam i po powrocie mój poziom znacznie skoczył. Ach, no wyjechać to każdy by chciał, wtedy najłatwiej – powiecie.
Czy wyjazd do jedyna metoda na naukę języka angielskiego?
Kasia nie uczyła się angielskiego właściwie nigdy. W szkole miała rosyjski, zresztą nigdy żadnym orłem nie była… Mając 38 lat, wyjechała do UK z rodziną, która przecież „uczona w językach”, bo dzieci dorastające, pomogą jej. Dzieci miały jednak swoje sprawy (i bardzo dobrze!) więc Kasia zaopatrzyła się w aplikacje, rozmówki, podręczniki… zapisała się nawet na kurs do lokalnej szkoły. Bardzo się starała, zapał niestety opadł po dwóch miesiącach, kiedy okazało się, że postęp jest praktycznie zerowy. To nic przecież, że codziennie obracała się w środowisku języka angielskiego – robiła przecież zakupy, chodziła do banku, lekarza. Wszystko pokazywała na migi. W Anglii mieszka (na ten moment) 10 lat. Nauczyła się wreszcie odróżniać „doll” od „door” (po pewnej wpadce na pchlim targu, ale zawsze).
A może języka angielskiego po prostu nie da się nauczyć?
Ania angielskiego nigdy nie lubiła. Nawet na Erasmusie pojechała do Niemiec, bo był to jedyny kraj, który nie wymagał angielskiego. W szkole jakoś się prześlizgiwała, głównie przy pomocy koleżanek, Google Translate czy innych „pomocy naukowych”. Tak trafiła do mnie. W ciągu roku solidnej, ciężkiej pracy: wielu godzin rozmów, wielu stron książek, zadań… osiągnęła poziom B2 i zdała egzamin potwierdzający. Miała wtedy 23 lata.
Danuta zaczęła, mając z kolei lat 45. Siedem lat później sama uczy innych – przygotowuję również do egzaminów.
Morał z tego taki, że wystarczy chcieć. To tutaj leży klucz – w chęci, nie w wieku.
Nauka od maleńkości ma wiele zalet
Już nawet rozporządzenie MEN na temat nauki języka obcego mówi o:
- uwrażliwieniu dzieci na różnorodność językową i kulturową,
- budowie umiejętności komunikacyjnej,
- kształtowaniu motywacji do nauki.
Oprócz tego niezastąpione jest oczywiście osłuchanie i budowanie pozytywnych skojarzeń. Należy jednak pamiętać, że kilkanaście-kilkadziesiąt minut styczności z językiem nie zrobi z niego native speakera i naprawdę ostatnią (!) rzeczą, jakiej powinniśmy wymagać od dziecka to wymierne efekty. Niech chodzi, bo lubi. Na wyścig szczurów naprawdę zdąży, uwierzcie mi.
Tak, znam wiele dzieci, którym angielski w przedszkolu pomógł. Jak i wielu dorosłych, którzy uczyli się języka całe życie i nic z tego nie zostało w głowach, ciągle męczą się na słabym B1…
Rozpoczęcie nauki bardzo wcześnie może – ale nie musi – bardzo pomóc. Istnieją również badania wykazujące zgubne skutki nauki języka obcego w bardzo wczesnych latach życia (nie wliczając w to wielojęzyczności).
A co z moim synkiem? Czy uczę swojego przedszkolaka? Nie uczę. Praktykuję z nim od urodzenia. Jak? O tym więcej TUTAJ.
Na koniec ciekawostka. Wiecie, ile lat miał Joseph Conrad, kiedy w ogóle zaczął poznawać angielski? Nie, nie 2 ani 10. Miał 20 lat! A pisał w nim przecież wybitne dzieła.